Mieszkańcy Złocieńca mają prawdopodobnie najbardziej nowoczesnego burmistrza w Polsce. Krzysztof Zacharzewski – człowiek niespokojnego temperamentu, społecznik, filozof z Pojezierza Drawskiego, bez niego nie byłoby Muzeum PGR-u w Bolegorzynie, a Drawsko i Złocieniec dalej kłóciłyby się o armatę. Mając do wyboru inwestycję w kostkę chodnikową i człowieka, wybierze tego ostatniego.
Zarządzania się nie boi, bo co dzień ze stowarzyszeniem walczy o przetrwanie. Katarzynie Karpie Świderek mówi, że… się da oraz dzieli się refleksjami po kilku miesiącach od wyborów.
Katarzyna Karpa-Świderek: – Czy buntownik zmieści się w złocienieckiej administracji, nie rozsadzi jej od wewnątrz?
Krzysztof Zacharzewski: – Byłem przez dziesięć lat urzędnikiem różnego szczebla, od dołu szedłem. Myślę, że nowym pomysłem na pracę w administracji, której się urzędnicy boją, jest zmiana pracy z godzinowej na zadaniową. Teraz człowiek się koncentruje na tym, żeby przychodzić do pracy o 7.00 i wychodzić o 15.00, a zmieniając podejście można dać ludziom szansę, żeby w określonych dziedzinach związanych z inwestycjami, ochroną środowiska, rolnictwem, promocją, turystyką, mogli się rozwijać i realizować. Wprowadzić tam jakiś ruch. Myślę, że taka formuła urzędu otwartego mogłaby zmienić podejście do inwestora i przysłowiowego petenta, jako do ludzi, którym trzeba pomóc, a nie się ich pozbyć.
To jest takie założenie, że ludzie, którzy pracują w urzędach swoją pracę czują, że mają poczucie, jeśli nie misji, to przynajmniej wartości tej pracy. Myśli pan, że tak jest? Ja się spotkałam z wieloma przypadkami osób, które pracują w urzędzie, bo ktoś tam im załatwił pracę.
K.Z.: – To są szczęściarzami. U nas robiono badania w zespole szkół ponadgimnazjalnych i wyszło z niego, że większość ludzi, z tego, co pamiętam 60%, którzy będą kończyć szkołę i wchodzić w dorosłe życie, na pytanie, co chcieliby robić, napisało, że chciałoby pracować w urzędzie. Strasznie to smutne, że szczytem marzeń jest to, żeby osiąść gdzieś, okopać się i tak naprawdę zaczynając młode życie, już mentalnie je kończyć. Urząd nie kojarzy się przecież z jakąś kreatywnością, a raczej pilnowaniem zastanego porządku. Po małych gminach element innowacji jest uznawany za niebezpieczny, nie jest przyjmowany jako coś dobrego.
A jak ludzie rozumieją rolę społecznika i czy społecznik na czele miasta to jest coś, czego chcą?
K.Z.: – To jest ciekawe pytanie. W swej kampanii zauważyłem, że prowadzi się ją na zasadzie walk plakatowych, musi być dużo i agresywnie. Ja stwierdziłem, że tak naprawdę kampania może być pomysłowa. Nadarzył się po drodze 21 listopada, Dzień życzliwości, więc znikąd, z niczego, rozdawaliśmy ludziom balony i rano przed wyjściem do pracy, do szkoły całe miasto było kolorowe od balonów. Okazało się, że ludzie byli bardzo zadowoleni, ale po pewnym czasie zastanawiali się, czy ktoś, kto robi akcje mające na celu tylko to, żeby było milo i przyjemnie może być burmistrzem. Przecież na balonach nie buduje się przyszłości. Muszą być to rzeczy twarde, muszą być inwestycje, chodniki. A inwestycją mogą być też działania okołospołeczne. Takie, które pokazują, że jednak człowiek jest ważny. Takie, w których zwracamy się bezpośrednio do człowieka i wykazujemy o niego troskę. Tego się do tej pory nie dostrzegało. Dotychczas ludzie chcieli wiedzieć, ile dróg zostało zrobionych, a nie, w jaki sposób pracowało się z młodzieżą przy inicjatywach społecznych. Jest więc dylemat, czy społecznik jest osobą, która potrafi twardo zarządzać, podejmować decyzje, brać na siebie ryzyko. Ja wiem, że tak, bo my to robimy na co dzień. Każdy dzień pracy w organizacji pozarządowej jest walką o przetrwanie.
Jaki Złocieniec chciałby Pan zostawić?
K.Z.: – Tutaj burmistrz robił bardzo dużo, ale w zakresie infrastruktury twardej, przez te lata została zaniedbana część związana z człowiekiem. Nie inwestowano w rozwój duchowy, społeczny. Ludzie nie czują się współtwórcami tego, co dzieje się w samorządzie. Teraz chodzi o odbudowanie relacji międzyludzkich, by odzyskali wiarę, że ktoś ich słucha i mogą mieć na coś wpływ. To też jest bardzo trudne. Działania społeczne nie są przeliczalne i nie da się ich zważyć. To cięższa praca niż budowanie chodników, cały czas mamy do czynienia z emocjami, także negatywnymi. Konieczne jest podejmowanie dialogu. Jeśli będziemy mogli ludzi włączać w działania to będą bardziej aktywni, chętni do współpracy. Jeżeli mają jakieś biznesy robić, to może pomyślą, żeby je robić tutaj, a nie wyjeżdżać.
Jaki był Pana największy sukces w działalności społecznej, co sprawiło Panu największą radochę?
K.Z.: – Dużo tego było… Muzeum PGR-u i Wsi. Wieś Bolegorzynie po upadku PGR-u była zostawiona samej sobie, mieszkańcy szukali jakiegoś pomysłu na to, co można byłoby zrobić. Wójt chciał sprzedać część budynku z dawnego gospodarstwa. Szukali pomysłu, myśleli o solarium i innych dziwnych rzeczach. Namówiłem ich do tego, żeby przyjechali do mnie i napisali wniosek do Fundacji Wspomagania Wsi. Zasugerowałem im, że można stworzyć coś na podstawie ich historii, doświadczenia i problemów, i tak wpadliśmy na pomysł Muzeum PGR-u. Ono działa do dziś, rozwija się, bez wsparcia, dotacji z zewnątrz. Ci ludzie sobie radzą, a wszystkie zarobione pieniądze przeznaczają na to, żeby je powiększać. Graciarnie, dawne urządzenia gospodarskie stają się z powrotem atrakcyjne. Ludzie, którzy je założyli pokazali też, że potrafią być skuteczni i w nagrodę zostali radnymi.
Inny pomysł to „z kłusownika na przewodnika”. We wsi mamy jeziorko, gdzie masowo kłusowano na ryby. W projekcie wieś poddzierżawiła wodę z tego jeziora, a ludzie, którzy tam kłusowali zaczęli prowadzić gospodarkę rybną. Pilnowali tej wody, decydowali, jaką rybę tam wpuścić i przez dziesięć lat projekt był realizowany, aż zakończył się w ubiegłym roku.
I są tam teraz ryby?
K.Z.: – No, teraz niestety gmina uznała, że po zakończeniu projektu nie ma komu tym zarządzać i jeziorko wróciło do zasobów gospodarstwa rybackiego i dalej jest łupione przez ludzi. Smutne to, ale prawdziwe. Wykonaliśmy pracę, która nie została dostrzeżona. W pewnym momencie ta społeczna działalność musi się przerodzić w jakąś inicjatywę biznesową. W tym przypadku nie udało się tego zrobić, ale pomysł jest fajny i godny naśladowania… w innych warunkach, gdy poparcie społeczne jest większe. A ryba? Jest tam, jeszcze jest…
Krzysztof Zacharzewski jest prezesem Stowarzyszenia Lokalna Grupa Działania „Partnerstwo Drawy” w Złocieńcu jednego z Ośrodków Działaj Lokalnie. Autor wielu projektów społecznych wpisanych w krajobraz Pojezierza Drawskiego m.in. „Wystrzałowa przyjaźń drawsko-złocieniecka” w ramach Programu Lokalne Partnerstwa Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności, który przyczynił się do zakończenia konfliktu o armatę. Po latach odlano replikę spornego działa.
„Partnerstwo Drawy” działa na obszarze 11 gmin położonych na Pojezierzy Drawskim wśród jezior, pagórków, lasów, łąk, wrzosowisk. Przyrodniczo piękny rejon boryka się z wysokim bezrobociem, które jest spuścizną po upadku PGR-ów, w których pracowało wielu mieszkańców. Stowarzyszenie stawia więc na człowieka i rozwój regionu m.in. przez turystykę kwalifikowaną – kajaki, żeglarstwo, rowery… Stowarzyszenie Lokalna Grupa Działania „Partnerstwo Drawy” w Złocieńcu uczestniczy w Programie „Działaj Lokalnie” od 2010 roku. Dofinansowano 145 inicjatyw mieszkańców powiatu drawskiego na sumę 331 tys. zł.